Tak się niestety nieszczęśliwie złożyło, że święta spędziliśmy z małym w szpitalu. Dla czytelników o słabych nerwach od razu zaznaczę, że ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Ale ten nieplanowany survival (bo inaczej nie da się tego nazwać) wiele mi pokazał. Masę absurdów, którymi rządzi się służba zdrowia, niezrozumienie dla potrzeb małych pacjentów i ich rodziców, ale przede wszystkim pokazał mi jak wyglądają relacje rodzic – lekarz, w których niestety ten pierwszy dla drugiego nadal jest petentem, a nie partnerem.
Zderzenie numer jeden. Do szpitala przyjechaliśmy karetką na sygnale. Czyli wsiedliśmy do niej tak jak staliśmy. W końcu przypadek nagły. Lądujemy na izbie przyjęć oddziału pediatrycznego, lekarz przyjmujący każde rozebrać dziecko do badania. Chwilę później okazuje się, że na oddziale nie ma ani jednego pampersa. Na oddziale pediatryczny – dla przypomnienia. Zanim kroś dowiezie mi zestaw niezbędnych rzeczy chwila minie. Więc stoję tak z niemowlakiem na rękach czekając aż mnie obsika. A obsika z pewnością. Przecież dla siebie do przebrania nic nie mam.
Zderzenie numer dwa. Wenflon. Zakładanie półtorarocznemu dziecku wenflonu jest masakrą. Oczywiście w odpowiedzi na moją prośbę, aby dziecko było na rękach, dostaję wielkie niezrozumienie w oczach i stanowcze „nie”. Nie wiadomo czemu pielęgniarka twierdzi, że dziecko leżąc na leżance będzie spokojniejsze niż na rękach matki. Nie udaje się. Po wkłuciu się w dłoń pielęgniarce nie udaje się pobrać krwi. Wiec wkłuwa się raz jeszcze w innym miejscu.
Zderzenie numer trzy. Trafiamy do pokoju, dziecko do łóżeczka, z podpięta kroplówką i KTG. Jest 23.00. Siadam na krześle i czekam, aż zaśnie. Potem rozglądam się w okół. W pokoju stoi jeszcze jedno, narazie puste łóżeczko. Obok każdego łóżeczka stoi krzesło. W rogu na stojaku postawiona jest niemowlęca wanienka, a nad nią kran. I tyle. Jest grudzień, więc środek zimy. Szatnia na oddziale jest, ale pielęgniarka nie poleca zostawiać tam kurtek 🙂 Więc kurtki lądują w pokoju. Na tym jednym krześle. A rodzic śpi na podłodze. Jeśli przyniesie sobie karimatę i śpiwór. Bo jeśli nie to śpi na krześle. Jest 24.00, odwiedziny dawno skończone. Skąd mam wziąć karimatę?
Wojna światów
Rozumiem wszystkie argumenty związane z biurokratyzacją, brakiem pieniędzy, nadmiarem pacjentów na oddziałach i zapracowanym personelem. Serio. Nie spodziewam się wiele. Ale w jaki sposób z chorym dzieckiem ma funkcjonować rodzic, który ma być na oddziale przez 24 h, a nie ma się gdzie położyć? Ja spędziłam tam 4 dni. I byłam wykończona. A co z rodzicami, których dzieci w szpitalu spędzają tygodnia, a nawet miesiące? Czy rozkładany do leżanki fotel to koszt nie do przeskoczenia? Przecież oddziałów neonatologicznych i tych, na których pacjentami są małe dzieci, jest skończona liczba.
Rodzic na oddziale nie jest traktowany jak partner, ktoś z kim lekarze i personel może i powinien współpracować, tylko jak intruz i przeszkoda. Wszystkie pielęgniarki na oddziale chodzą w drewniakach. Nie w cichych tenisówkach, żeby wchodząc nocą do pokoju ze śpiącymi niemowlakami i wykończonymi rodzicami nie przeszkadzać, tylko w drewniakach. A wchodzą co godzinę lub dwie. Więc co chwilę budzi się jakieś dziecko, co chwile jakieś płacze, a rodzice nie są w stanie zmrużyć oka.
Lekarz przychodząc na oddział rzuca tylko „proszę rozebrać dziecko”, które później bada w milczeniu, jakby rodzica przy tym nie było. Pytasz co i jak i bez kontaktu wzrokowego dostajesz odpowiedź, że dowiesz się na koniec wizyty, a w ogóle to informacji udziela ordynator w godzinach tych i tych. W swoim gabinecie. Ordynator przyjmuje bez dzieci. BEZ DZIECI, kumacie? Jesteś na oddziale z niemowlakiem i musisz zostawić dziecko samo w łóżeczku, żeby stanąć w kolejce do pokoju ordynator i wejść dowiedzieć się o stanie jego zdrowia. I nie! Tata, babcia, ciocia nie może w tym czasie przypilnować dziecka. Bo na oddziale może przebywać tylko jedna osoba. SIC!
Ale moim największe zdumienie wzbudziło wyżywienie. „Szpital jest do leczenia, a nie do karmienia” – tak usłyszałam. Po przyjęciu na oddział lekarka nie była w stanie zrozumieć, że moje dziecko nie pije już mleka z butelki. Bo dzieciom przygotowuje się mieszankę . Dedykowana temu osoba, zwana szumnie dietetykiem, przynosi wg. zamówienia butelki z mlekiem, które podgrzewa w mikrofalówce (!). Dla maluchów do picia podawana jest tylko herbata. Czarna, słodzona. I to tak, że zęby aż skrzypią. Menu? Jak je zobaczyłam to myślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. Dla dzieci w wieku 1-3 lata: śniadanie – kromka białego chleba z masłem, kiełbasą krakowską, żółtym serem lub dżemem, w zależności od dnia. Obiad: żurek (serio), makaron z sosem truskawkowo-jogurtowym (oczywiście słodzonym), udko z kurczaka z ryżem. Kolacja: jak śniadanie. Do tego słodzona herbata. Jakiegokolwiek warzywa brak. Serio.
I niech nikt mi nie mówi, że kasza jest droższa od ryżu, albo że w cenie żurku nie da się zrobić rosołu. I tak. To jest menu dla dziecki od pierwszego do trzeciego roku życia przygotowana przez panią dietetyk. Dla rodzica oczywiście nie ma nic….
Byłam ze swoim 6 miesięcznym synem w jednym z warszawskich szpitali. Wiem o czym piszesz, tylko że w moim przypadku nikt nie rozumiał że dziecko nie je mleka z butelki a jest karmione wyłącznie piersią. Dla wszystkich dzieci podawane bulo podobne menu, dla dzieci na mm, odpowiednie mleko w butelce, a co z matką która karmi swoje dziecko własnym mlekiem? Nawet kromki chleba, nawet talerza tego „żurku” bo w końcu jedna gęba mniej do wykarmienia bo na piersi. Ze spaniem miałam tyle dobrze że mąż prywiózł leżankę z materacem – tak i tylko po wejsciu na sale zostałam zabita wzrokiem przez personel i resztę rodziców.
A ja miałam „przyjemność” leżenia w szpitalu w Turcji. W czasie wakacji, kilka dni. Rodzic miał do dyspozycji własne łóżko oraz wyżywienie. Jedyny minus to brak znajomości języka angielskiego i trudności z porozumieniem się z personelem.
To nic na woloskiej w warszawie nie karmią wogole ! Warunki podobne łóżeczko i krzesło dla rodzica sala nawet 6-8 osób . Wanienka ? Tylko umywalka i prysznic na korytarzu . Tragedia !
W Sw. Rodziny w warszawie sa rozkladane fotele ale platne 10zl za dobe. Spoko 5 nocy do przezycia ale my bylismy 14… Pomijam kwestie rodzicow, ktorych nie stac na taki hotel! Jedzenia oczywiscie brak. O chorobie dziecka dowiesz sie wiecej z karty wypisu niz od lekarzy… Niby mowia co podaja i dlaczego ale nikt nie nazwie choroby po imieniu… Zeby nie denerwowac matki?? Sama nie wiem..
W szpitalu bielanskim na traumatologii jest fotel dla rodzica bezplatny. Pielegniarka chcial podac niedobre lekarstwo w syropie. Od zakrztuszenia i śpiączki dzieliły chwile. Na moje kategoryczne nie powrócił lekarz i zmienił zalecenie na czopek. Oczekiwaliśmy na lek ,5h w drgawkach dziecka. Lek przeciw drgawkowy.
Przyznam się Wasz szczerze, że gdy pisałam ten nastawiałam się raczej na to, że moje doświadczenia będą raczej jednostkowe. Teraz po tych Waszych komentarzach i gorącej dyskusji na fb zastanawiam się jak to jest możliwe, że to na to trafiłam jest tak powszechnym zjawiskiem i nadal trwa?
Coś o tym wiem… My od wczoraj z 3 miesięcznym niemowolakiem jesteśmy w jednym z warszawskich szpitali. Nie narzekam: maluch ma łóżeczko, rodzic ma obok swoje – serio wygodne. Na oddziale mogą przebywać rodzice – nie ma ze jedno, ale… Jest weekend – chcesz się czegoś dowiedzieć to słyszysz, że jest wirus ale niewiadomo jaki, że w poniedziałek się dowiemy… Super… A raczej nie super… Drugi absurd – mleko. Możesz mieć swoje – mowa o MM, ale możesz skorzystać ze szpitalnego, bo takie mają, ale… Musisz je podgrzać w mikrofalówce… Dziękuję nie skorzystam…