Planujesz wakacje od pół roku, czekasz na nie, myślisz, że w końcu odpoczniesz. Odpadną wszystkie codzienne obowiązki – gotowanie (bo nastawiacie się na jedzenie „na mieście”), sprzątanie (nocujecie w hotelu), mycie garów itp. itd. Te wakacje nie będą tanie, bo wiesz, że to jedyny czas w roku, kiedy możesz odpocząć i nie chcesz oszczędzać na swojej wygodzie. Liczysz na to, że dzieci zachwycą się zmianą miejsca, będą biegać po plaży/parku, zajmą się sobą. Przyjeżdżasz na miejsce i… okazuje się, że Ty i Twoja rodzina nie jesteście tu mile widziani.
Wydawałoby się, że mamy XXI wiek, zwiększa się świadomość ludzi, jest większa tolerancja na różnorodność. A jednak rodzice i ich dzieci doświadczają ciągłej dyskryminacji. Mamy wrażenie, że Polacy dzieci nie lubią. Niby są „dużą wartością”, ale w realnych decyzjach jakoś tego nie widać. Okazuje się bowiem, że nasz rodzinny odpoczynek… bardzo przeszkadza innym ludziom. Domagają się plaż bez dzieci, hoteli bez dzieci, restauracji bez dzieci i najlepiej generalnie „stref wolnych od dzieci”.
W hotelu
Jeden z ogólnopolskich portali popełnił artykuł o tym, że dzieci na wakacjach „to święte krowy”. Wytyka w nim listę koszmarnych rzeczy, których dopuszczają się rodzice i dzieci na wakacjach. Możemy przeczytać tam, m.in. że dzieci zachowują się głośno w hotelu. Tak, dzieci bywają głośne, wyrażają swoje myśli i emocje w bardzo dosadny sposób. Ale cisza nocna w hotelach (i nie tylko) trwa od 22 do 6 rano. Dlaczego więc bawiące się po śniadaniu dzieci czy biegnące po korytarzu maluchy są takim utrudnieniem dla wypoczywających ludzi, skoro dzieje się to w ciągu dnia? Czytamy dalej „nierzadki jest widok dzieci leżących na ziemi i tupiących nogami, bo nie chcą jeść, bo mama chce, by zjadły kanapkę z pomidorem, a one mają ochotę na płatki z mlekiem”. Tak, to się zdarza. Dzieci mają swoje emocje i być może dla kogoś są one nie zrozumiałe. Ale czy to zachowanie jakoś uderza w innych, angażuje ich, przeszkadza? To, że czegoś nie rozumiemy, nie oznacza, że jest to coś, czego trzeba zabronić.
W restauracji
Dużo mówi się o karmieniu piersią w przestrzeni publicznej. Głośna była sprawa pewnej kobiety z Gdańska, która ostała przez obsługę poproszona o udanie się wraz z dzieckiem do toalety. Matka postanowiła, że sprawy tak nie zostawi i wytoczyła restauracji proces domagając się przeprosin. Nadal niestety takie sytuacja mają miejsca, jednak mamy wrażenie, że na szczęście jest ich coraz mniej. Jednak wciąż mało mówi się o prawie dziecka do bycia w przestrzeni publicznej – każdego dziecka, od niemowlęcia karmionego piersią do hałaśliwego nastolatka. Oni też są obywatelami! Takie dziecko ma takie samo prawo do przebywania w restauracji, jak dorosły. Oczywiście, ma też obowiązek przestrzegania pewnych zasad i w tym wypadku to rodzic jest odpowiedzialny za zachowanie dziecka. Sytuacje, w których ktoś przychodzi gdzieś z dzieckiem, dziecko zachowuje się w sposób ewidentnie nieodpowiedni, np. tłucze talerze lub rzuca jedzeniem o ścianę, a rodzic nie reaguje są naprawdę rzadkością.
Na plaży
Myślicie, że plaża to miejsce, w którym można poczuć się z dzieckiem komfortowo? Nic bardziej mylnego. Choć to przestrzeń publiczna, to najwyraźniej dla wielu ludzi dzieci się nie zaliczają do osób, które mogą z niej skorzystać. Pojawiają się pretensje o to, że dzieci biegają, niosą wodę w wiaderkach rozlewając ją, kopią piłkę… Zastanawiamy się, o co chodzi tym, którym to przeszkadza. Czy według nich, każdy na plaży (czy w dowolnym miejscu publicznym) powinien siedzieć nieruchomo i najlepiej nie rozmawiać, a jeśli już to półszeptem? Te zarzuty są tak absurdalne, że aż trudno je skomentować.
I w wielu wielu innych miejscach…
W dyskusjach związanych z tym tematem pojawia się pytanie „co złego jest w tym, że ktoś chce spędzić czas bez towarzystwie dzieci”. Teoretycznie nic, mamy prawo dzieci nie lubić. Jeśli jednak dalej pójdziemy w tę retorykę, okazać się może, że przecież nie ma nic złego w tym, że nie lubimy czarnoskórych, gejów czy lesbijek i skoro nie mamy ochoty ich oglądać, to możemy sobie stworzyć „strefy wolne od…”. To już jawi się większości (choć pewnie niestety nie wszystkim) jako jawna dyskryminacja. To dlaczego takie hasła w stosunku do dzieci nie są traktowane jako dyskryminacja?
Dziecko to też obywatel!
Przyczyn zapewne jest wiele. Pierwszą i najważniejszą jest jednak to, że dzieci się nie słucha i nie dostrzega. Nie widzi w takim sensie, że nie traktuje jak równorzędnych obywateli. „W praktyce dzieci są jedną z tych grup społecznych, których się nie słucha, są marginalizowane. Mówi się nawet, że dzieci są największą grupą mniejszościową wykluczaną z aktywności publicznej, z debaty, z życia społecznego” – mówi dr Ewa Maciejewska-Mroczek, antropolożka i socjolożka, pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW, gdzie współtworzy Interdyscyplinarny Zespół Badań nad Dzieciństwem. „Nie patrzy się na nie jak na członka społeczeństwa, obywatela, obywatelkę, kogoś o takim samym znaczeniu w społeczeństwie jak inni”.
Najwięcej o potrzebach dzieci mają do powiedzenia dorośli
Dzieci nie mają siły nacisku. Nie są w stanie przebić się ze swoimi racjami, nie mają dostępu do mediów. Wszystko, co mówi się o dzieciach publicznie, to jest głos dorosłych. Dorośli również decydują za dzieci nie pytając ich o zdanie, nie tłumacząc im swoich decyzji. Nawet w tak ważnej ostatnio sprawie, jaką była pandemia i zamknięcie szkół, Minister Edukacji nie skierował swojej wypowiedzi bezpośrednio do dzieci, nie wyjaśnił im swojej decyzji, nie pokazał co za nią stoi. A przecież była to tak ważna i trudna zmiana w dziecięcej codzienności!
Dzieci i ryby głosu nie mają
Kolejną kwestią jest wychowanie. Choć czasu, w których mówiło się, że „dzieci i ryby głosu nie mają” mijają, to nadal postrzega się wychowanie dziecka jako proces jego „naprawiania”. Myślimy jako społeczeństwo, że dzieci nie są dość dobre, że trzeba je dostosować. Poza tym traktujemy dzieci jako całość, a nie każde z nich jako odrębną jednostkę która ma swój temperament, swoje potrzeby, swoje zdanie. Próbujemy dzieci wpasować w jakiś model. Jeśli dziecko zachowuje się inaczej, niż wydaje się, że powinno, pojawia się lęk. Dr Ewa Maciejewska-Mroczek mówi, że „lęk przed dzieckiem, które jest niekontrolowalne, jest bardzo silny w kulturze i społeczeństwie i on też jest jednym z powodów, dlaczego prawa dzieci nie są wystarczająco przestrzegane”.
Marząc o tolerancji, nie zapominajmy o dzieciach
Czy wiemy, jak pogodzić potrzeby różnych ludzi – dorosłych i dzieci? My nie mamy gotowych rozwiązań dla nikogo. Wychodźmy z założenia, że każdy jest za siebie odpowiedzialny, a rodzic dodatkowo jest odpowiedzialny za swoje dziecko. Jeśli uważa, że to konkretne miejsce jest odpowiednie dla jego dziecka i jest w stanie wziąć odpowiedzialność za zachowanie dziecka w tym miejscu, to dlaczego ktokolwiek ma mu tego zabraniać? W każdym miejscu obowiązują pewne zasady. Jeśli w teatrze w trakcie sztuki nie można rozmawiać, to ta zasada obowiązuje wszystkich. Żaden rodzic nie będzie siedział np. na sztuce z płaczącym dzieckiem, tak samo jak żaden człowiek nie będzie siedział na sztuce z partnerem/partnerką, który/a będzie w trakcie sztuki jeść chipsy. Nie trzeba wykluczać jakiejś grupy w obawie, że nie będzie określonych w danym miejscu zasad przestrzegała.
Anita Janeczek-Romanowska opublikowała kiedyś płomienny wpis na Facebooku o tolerancji do dzieci i ich rodziców. Niech on posłuży jako zakończenie tej dyskusji:
„Naprawdę można dzieci nie lubić, można się oburzać, że żyją, mają emocje, zachowania. Można myśleć, jak dokopać rodzicom, że te dzieci są w przestrzeni publicznej, bo przecież my wszyscy urodziliśmy się już uformowani, bez skazy, zapewne w wieku 25 plus.
Można używać retoryki „nas to nikt nie to i tamto” i „za naszych czasów bla bla bla”. Z gwiazdką tylko wypadałoby dodać, jak się wszyscy potulni i „grzeczni” mają i czy naprawdę nie przydałoby się nam wszystkim więcej miłości, a nie słynnych linijek po łapach.
Pewnie, że dzieci czasem dają czadu. Pewnie, że niektóre potrzebują wsparcia, podobnie jak ich rodzice. Tylko czy naprawdę, naprawdę wierzy ktoś, że po nie sięgną po tym jak eksperci z internetowego forum ogłoszą to i tamto?
Jesteśmy beznadziejni w tolerancji wobec matek i dzieci. Te pierwsze często słyszą, co spieprzyły, te drugie, jakie są spieprzone. W Dzień Dziecka niektóre media krytykują dzieci. W Dzień Matki powstają odmiany dla tych, którym do macierzyństwa daleko i powstają artykuły o tym, jakie te matki straszne i złe. A nie, przepraszam, madki. Bo i takie pogardliwe określenie dobrze sobie radzi w mediach.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nie lubimy tak dzieci? Dlaczego nie lubimy tak rodziców?
Wiecie, smuci mnie to bardzo. Bo ja chcę wierzyć, że możemy się wspierać. Że możemy klepać po plecach rodziców, pomagać sobie, pokazywać, co wspiera. Że możemy widzieć w dzieciach ludzi, po prostu. Że one mogą wkurzać w samolocie, ale dorośli też wkurzają. Że mogą być głośne w restauracji, ale dorośli też są. Że rodzicom tych dzieci nijak nie pomagają uwagi i krzywe spojrzenia. (…)
Dzieci to są ludzie, matki to są ludzie. Marząc o tolerancji, nie zapominajmy też o nich
Autorka: Karolina Bury, z wykształcenia socjolożka z zamiłowaniem do języka polskiego. Zawodowo zajmuję się komunikacją marketingową. Interesuję się NVC (komunikacja bez przemocy) oraz alternatywnymi formami edukacji. Prywatnie jestem mamą Niny i Leona. W czasie wolnym nałogowo czytam książki, bezwarunkowo kocham psy.
Droga Fundacjo, niezmiernie cenię Wasze działania i śledzę je niemal od początku Waszej działalności. Od dłuższego czasu mam jednak na to coraz mniejszą ochotę. Sposób komunikacji jaki prezentujecie w swoich artykułach jest tak negatywnie nacechowany, że czasem odechciewa mi się czytać. Super, że bronicie praw rodzin i dzieci w przestrzeni publicznej, ale robicie to tak zapalczywie i skrajnie jednostronnie, że zaczyna to nosić znamiona jakiegoś obłędu. A szkoda. Bo tylko wyważony DIALOG może wg mnie doprowadzić do osiągnięcia wartościowego porozumienia pomiędzy „zwolennikami” dzieci i ich „przeciwnikami”.
Odniosę się jeszcze do samego artykułu. Jestem mamą, nawet potrójną. I mimo tego naprawdę rozumiem, że ktoś może dzieci nie lubić. A nawet jeśli generalnie je lubi, to są momenty, w których po prostu chciałby, żeby akurat żadnych nie było obok. I rozumiem też, że jeśli ktoś spędza czas w restauracji lub w hotelu (np. w czasie jedynego w roku urlopu), to marzy mu się spędzenie tego czasu miło, czasem pewnie w ciszy. I naprawdę rozumiem, że dzieci czasem mogą w tym przeszkadzać. Bo krzyczące dzieci przeszkadzają, czasem (a może najczęściej?) nawet własnym rodzicom. 😀 Nie ukrywajmy tego, nie malujmy trawy na zielono i nie udawajmy, że tak nie jest! Jeśli oczekujemy akceptacji naszych jako rodziców potrzeb, szanujmy i uwzględniajmy potrzeby również tej drugiej strony.
Bo tak, zdecydowanie dążmy do tego, żeby przestrzeń publiczna była dostępna i przyjazna dzieciom oraz ich rodzicom. Ale czy to musi być 100% przestrzeni publicznej? Czy jeśli w mieście będzie 5% restauracji, które proszą o nie przychodzenie z dziećmi to naprawdę będzie to taka zbrodnia? Czy te 95% nie wystarczy rodzinom z dziećmi? Jeśli jako rodzice będziemy bezwzględnie żądać nie szanując przy tym zdania i potrzeb drugiej strony, nie sądzę, żeby udało się osiągnąć wartościowe, nie wymuszone a wynikające z rozumienia tematu, porozumienie.
Moje dzieci są coraz większe i w perspektywie kilku miesięcy widzę szansę na wyjazd z partnerem tylko we dwoje. Na 100% będzie to hotel tylko dla dorosłych, taki co nie akceptuje pobytu dzieci. Bo dlaczego nie? Po tylu latach z dziećmi marzy mi się chwila odpoczynku od maluchów, i swoich i cudzych, nawet tych najbardziej sympatycznych. I uważam, że nie ma w tym nic złego.
Droga Iwono, po Twoim komentarzu mamy wrażenie, że nie przeczytałaś artykułu w całości. Czy jest on nacechowany negatywnie? To kwestia opinii. Naszym zamiarem było pokazanie, że dziecko i rodzic to taki sam człowiek, jak każdy inny. To że ktoś dzieci nie lubi (oczywiście nie musi lubić), nie oznacza, że ma prawo żądać usunięcia dzieci ze sfery ;ublicznej (a nawet z jej części). Pytasz „Czy jeśli w mieście będzie 5% restauracji, które proszą o nie przychodzenie z dziećmi to naprawdę będzie to taka zbrodnia?”. Odpowiem pytaniem na pytanie – Czy jeśli w mieście będzie 5% restauracji, które proszą o nie przychodzenie z osobami czarnoskórymi to naprawdę będzie to taka zbrodnia?
Karolino, artykuł przeczytałam w całości. Zgadza się, to kwestia opinii i wygląda na to, że mamy inne spojrzenie na pewne kwestie. Nie widzę u Ciebie poszanowania tej drugiej strony, która czasem nie ma ochoty przebywać w towarzystwie dzieci, nawet jeśli na codzień je uwielbia. Ma wśród znajomych dwie przedszkolanki. Zawsze gdy mamy się spotkać, proszą żeby pójść “gdzieś, gdzie nie ma dzieci.” Dziwisz im się? Czy sama, jako mama, nie marzysz czasem o tym, żeby znaleźć miejsce, gdzie nie docierają odgłosy żadnych dzieci? Gdzie takie osoby mają pójść i móc porozmawiać (teatr itp. odpada), jeśli 100% miejsc ma być dla wszystkich? Zostać w domu? Hmm… Dyskryminacja zaczyna działać w drugą stronę. Mam wrażenie, że nie widzisz różnicy pomiędzy dyskryminacją, a chęcią odpoczynku od dzieci, których każdy, nawet najbardziej kochający rodzic, ma czase dosyć.
Wg mnie to “Czy jeśli w mieście będzie 5% restauracji, które proszą o nie przychodzenie z osobami czarnoskórymi to naprawdę będzie to taka zbrodnia?” jest tak chybionym porównaniem, że nie podejmuję się komentowania tego.
W artykule nikt nikomu nie zabrania dzieci nie lubić, nie ma przymusu przebywania w towarzystwie dzieci. Nigdzie takie sformułowanie nie zostało użyte (a jeśli tak, poproszę o cytat). Nam chodzi o coś zupełnie innego – o stosowanie zakazów jawnie dyskryminujących dzieci, a przez to i ich rodziców. Można znaleźć miejsca, do których rodzic z małym dzieckiem nie pójdzie. Lokale mają do dyspozycji wiele sposobów na to, aby swoje usługi skierować do osób bez dzieci, choćby poprzez odpowiedni wystrój czy brak udogodnień dla rodziców i dzieci. Jednak jawny zakaz korzystania z lokalu to już dyskryminacja. Jestem bardzo ciekawa, dlaczego uważasz, że porównanie dyskryminacji dzieci do dyskryminacji osób ze względu na kolor skóry (czy jakiejkolwiek innej – ze względu na płeć, orientację seksualną) jest chybione?
Karolino, odnosisz się tylko do wybranych rzeczy z moich komentarzy. Szkoda. Czy Ty, zanim miałaś dzieci, wybierając się ze znajomymi na spotkanie, sprawdzałaś czy dana restauracja jest przyjazna dzieciom? Nie sądzę, prawdopodobnie nie zajmowałaś się wtedy takimi tematami i nie przeszkadzało Ci, że jakaś restauracja nie jest przyjazna dzieciom. Czy jeżeli ja, jako matka trójki dzieci marzę o tym, żeby pojechać na kilka dni do hotelu, w którym dzieci nie będzie, to jest ze mną coś nie tak? Czy to znaczy, że dyskryminuję dzieci?
Przypomnę, co było najważniejszym przesłaniem, feedbackiem ode mnie (który tak mocno odrzucasz i krytukujesz): „Sposób komunikacji jaki prezentujecie w swoich artykułach jest tak negatywnie nacechowany, że czasem odechciewa mi się czytać. Super, że bronicie praw rodzin i dzieci w przestrzeni publicznej, ale robicie to tak zapalczywie i skrajnie jednostronnie, że zaczyna to nosić znamiona jakiegoś obłędu.” Bardzo cenię Wasze działania, są potrzebne. Zgadzam się w 100%, że prawa dzieci (jak i wszystkich innych obywateli) powinny być respektowane. I jednocześnie mam przekonanie, że aby to osiągnąć ważny jest sposób prowadzenia dialogu. Twój sposób w moim odczuciu (tak, to moja opinia) dzieli zamiast łączyć. Jeśli jako fundacji zależy Wam na tym, żeby druga strona zrozumiała perspektywę rodzica, nie trzeba tego robić wiecznymi pretensjami, krytyką, roszczeniami i żądaniami wobec „drugiej strony”, a dialogiem w poszanowaniu każdej ze stron. Ja u Ciebie tego nie widzę (i to ponownie jest moja opinia, do której mam prawo).
Róbcie dalej to, co robicie, bo robicie fantastyczne rzeczy. Tylko róbcie to w taki sposób, który nie doprowadzi do przyklejenia nam, jako społeczności rodziców plakietki „wiecznie oburzonhych i roszczeniowych krzykaczy” itp., a pokaże, że potrzebujemy i liczymy na zrozumienie naszej sytuacji przez drugą stronę, i oczekujemy szanowania naszych i dzieci praw.
Życzę wszystkiego dobrego. (I może jeszcze otwartości na feedback, bo pisząc w sieci trzeba się z nim liczyć.)
Iwono, odniosłam się do Twojej informacji o sposobie komunikacji na samym początku – napisałam, że to, jak odbierasz wydźwięk tego artykułu, to kestia opinii. Dla Ciebie jest ona nacechowana negatywnie, i przyjmuję to. Jednak mam na ten temat inne zdanie. Uważam, że mówienie o sprawach ważnych (a dla mnie kwestia tolerancji jest niezwykle ważna) należy robić w sposób wyraźny i jednoznaczny. W ten sposób można zostać usłyszanym. Być może, gdyby artykuł napisany był w sposób „bardziej stonowany” (choć nadal nie uważam, że jest agresywny), nie zareagowałabyś na niego? A w ten sposób wywiązała nam się dyskusja 🙂
Szanuję Twoją opinię, każdy z nas ma prawo do swojej. Jestem bardzo otwarta na feedback, co jednak nie oznacza, że będę się z nim zgadzać. Dziękuję za Twoje zdanie i chęć podzielenia się z nim. Być może ta dyskusja skłoni więcej osób do refleksji.
Karolino, artykuł przeczytałam w całości. Zgadza się, to kwestia opinii i wygląda na to, że mamy inne spojrzenie na pewne kwestie. Nie widzę u Ciebie poszanowania tej drugiej strony, która czasem nie ma ochoty przebywać w towarzystwie dzieci, nawet jeśli na codzień je uwielbia. Ma wśród znajomych dwie przedszkolanki. Zawsze gdy mamy się spotkać, proszą żeby pójść „gdzieś, gdzie nie ma dzieci.” Dziwisz im się? Czy sama, jako mama, nie marzysz czasem o tym, żeby znaleźć miejsce, gdzie nie docierają odgłosy żadnych dzieci? Gdzie takie osoby mają pójść i móc porozmawiać (teatr itp. odpada), jeśli 100% miejsc ma być dla wszystkich? Zostać w domu? Hmm… Dyskryminacja zaczyna działać w drugą stronę. Mam wrażenie, że nie widzisz różnicy pomiędzy dyskryminacją, a chęcią odpoczynku od dzieci, których każdy, nawet najbardziej kochający rodzic, ma czase dosyć.
Wg mnie to „Czy jeśli w mieście będzie 5% restauracji, które proszą o nie przychodzenie z osobami czarnoskórymi to naprawdę będzie to taka zbrodnia?” jest tak chybionym porównaniem, że nie podejmuję się komentowania tego.
Ślędzę działania fundacji i zaglądam tutaj na bloga.
Po przeczytaniu tego artykułu + komentarza od Pani Karoliny jeszcze bardziej uświadomiłam sobie, że to jest bardziej blog kilku osób (m.in. Pani Karoliny), które prezentują tutaj swoje prywatne poglądy. I to jest ok, każdy ma prawo do swoich poglądów.
Wcześniej oczekiwałam, że Fundacja podejmie wyzwanie, aby być bardziej głosem grupy rodziców, ale byłam po prostu w błędzie.
„Blog jest częścią działań Fundacji Rodzic w mieście. Podejmując od maja 2016 r. tematy związane z obecnością rodziców z dziećmi w przestrzeni publicznej postanowiłam założyć Fundację, aby wzmocnić ten głos i realnie wpływać na zmianę postaw i rozwiązań. Dołączyła do mnie Joanna i tym sposobem w wakacje 2017 r. powstała Fundacja Rodzic w mieście.
Podejmowane na blogu tematy są wyrazem naszych poglądów, ambicji i inspiracją do kolejnych projektów Fundacji, które mamy nadzieję będą istotne również dla Was. Zapraszamy do dyskusji!”
Zachęcają Panie rodziców do dyskusji, ale jak widzę jakakolwiek próba dyskusji jest blokowana. To może nie zachęcajmy, wyłączymy komentarze i zaznaczmy, że to jest bardziej prywatny blog i będzie prościej?
Odnosząc się do samego artykułu…
Porównanie dyskryminacji dzieci w przestrzeni miejskiej, do potencjlanej dyskryminacji osób czarnoskórych w przestrzeni miejskiej jest… nietrafione 🙂
Według mnie miejsca, które 'zabraniają’ obecności dzieci źle to tłumaczą rodzicom, dlatego niektórych rodziców irytuje taka praktyka.
Miejsca te nie powinny 'zabraniać’ dzieci tylko hałasu/wrzasku/przeszkadzania innym przez najmłodszych obywateli 🙂
Mamy w naszych miastach takie miejsca, w których zgodziliśmy się co do tego, że zachowujemy się ciszej, nie przeszkadzamy innych. Np. czytelnie w bibliotekach.
Czy dyskryminuje mnie fakt, że nie mogę w czytelni zrobić imprezy urodzinowej ze znajomymi? Raczej nie 🙂 tam po prostu umawiamy się, że obowiązują jakieś zasady i się ich trzymamy. Uczymy dzieci funkcjonowania w społeczności, w której są jakieś zasady.
„Dzieci mają swoje emocje i być może dla kogoś są one nie zrozumiałe. Ale czy to zachowanie jakoś uderza w innych, angażuje ich, przeszkadza?”
– tak dzieci potrafią przeszkadzać, psuć rzeczy, tłuc talerze, rzucać jedzeniem w innych 🙂 Takie zachowanie jest uderzające, angażuje obsługe restauracji, przeszkadza gościom siedzącym obok.
Jeżeli stolik obok mnie siedziałyby osoby dorosłe (obojętnie jakiego koloru skóry), które tak by się zachowywały to również mnie to irtytuje, angażuje, przeszkadza.
Pani Weroniko, odniosę się po kolei do Pani wypowiedzi:
Dlaczego uważa Pani, że nasz głos nie jest głosem grupy rodziców? Rozumiem, że nie jest to Pani głos, ale gwarantuje, że jest wiele rodziców, dla których to co robimy jest ważne i prezentują podobne opinie.
„Zachęcają Panie rodziców do dyskusji, ale jak widzę jakakolwiek próba dyskusji jest blokowana” – w jaki sposób dyskusja jest blokowana? Poproszę o monkretny dowód na to. Publikujemy wszystkie komentarze.
„Miejsca te nie powinny ‘zabraniać’ dzieci tylko hałasu/wrzasku/przeszkadzania innym przez najmłodszych obywateli” – jesteśmy tego samego zdania, o czym napisaliśmy. W artykułu jest jasno wskazane, że rodzic, jak każdy inny człowiek, jest zobowiązany do przestrzegania zasad panujących w danym miejscu i jednocześnie jest odpowiedzialny za zachowanie dziecka. Przytoczę cytat z artykułu: ” Wychodźmy z założenia, że każdy jest za siebie odpowiedzialny, a rodzic dodatkowo jest odpowiedzialny za swoje dziecko. Jeśli uważa, że to konkretne miejsce jest odpowiednie dla jego dziecka i jest w stanie wziąć odpowiedzialność za zachowanie dziecka w tym miejscu, to dlaczego ktokolwiek ma mu tego zabraniać? W każdym miejscu obowiązują pewne zasady. Jeśli w teatrze w trakcie sztuki nie można rozmawiać, to ta zasada obowiązuje wszystkich.”
Nie mam technicznej możliwości dodania odpowiedzi do Twojego ostatniego komentarza, więc będę kontynuować tutaj.
„Być może, gdyby artykuł napisany był w sposób “bardziej stonowany” (choć nadal nie uważam, że jest agresywny), nie zareagowałabyś na niego? A w ten sposób wywiązała nam się dyskusja 🙂” – Zgadzam się, to jedna możliwa reakcja w tej sytuacji. W moim przypadku ten artykuł był kroplą, która przelała czarę goryczy po przeczytaniu kilku poprzednich artykułów, które wywołały u mnie podobne odczucia co do ich „kłótliwego” stylu.
Druga, z wielu możliwych reakcji, jest taka, że ktoś pomyśli: „Tu nie ma miejsca na rozmowę, jest tylko bicie piany. Nie zaczynam nawet z nimi dialogu.”
Czy mogłabyś odnieść się jeszcze do tych dwóch rzeczy:
pierwsza – „Czy Ty, zanim miałaś dzieci, wybierając się ze znajomymi na spotkanie, sprawdzałaś czy dana restauracja jest przyjazna dzieciom? Nie sądzę, prawdopodobnie nie zajmowałaś się wtedy takimi tematami i nie przeszkadzało Ci, że jakaś restauracja nie jest przyjazna dzieciom. Czy jeżeli ja, jako matka trójki dzieci marzę o tym, żeby pojechać na kilka dni do hotelu, w którym dzieci nie będzie, to jest ze mną coś nie tak? Czy to znaczy, że dyskryminuję dzieci?”
– oraz druga, fragment z artykułu – „Jeśli uważa, że to konkretne miejsce jest odpowiednie dla jego dziecka i jest w stanie wziąć odpowiedzialność za zachowanie dziecka w tym miejscu, to dlaczego ktokolwiek ma mu tego zabraniać?” – jak według Ciebie w praktyce wygląda branie odpowiedzialności za dziecko w danym miejscu? Myślę, że rodzice z reguły mają dobre intencje i bardzo się starają, żeby ich dzieci w danym miejscu, np. restauracji czy hotelu, zachowywały się odpowiednio do sytuacji. W praktyce jednak, mimo chęci, różnie to wygląda, bo dzieci są niezależnymi istotami, mają swoje emocje (co jest normalne i zrozumiałe), mają lepszy lub gorszy dzień. I to jest w porządku, bo dzieci są na danym etapie rozwojowym i pewne rzeczy są poza ich zasięgiem. I teraz masz obok stolik, przy którym siedzi mężczyzna i kobieta, a on chciałby się zaraz oświadczyć (załóżmy, że pracuje na nocną zmianę i tylko w ciągu dnia może się wybrać do restauracji). Myślę, że dziecko może skutecznie popsuć ten ważny moment. Czy taki mężczyzna nie mógłby mieć do wyboru jakiejś restauracji, w której będzie miał gwarancję, że nikt nie popsuje tego jakże ważnego dla niego momentu? Czy to on musi się dostosować do dzieci i wybrać inne miejsce mimo tego, że chciałby to zrobić właśnie w restauracji (obojętnie z jakiego powodu).
Albo inna sytuacja – kobieta, która poroniła lub straciła już urodzone, np. kilkuletnie dziecko. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co może przeżywać… I taka kobieta wraca do życia, do ludzi i chce się spotkać w restauracji z przyjaciółką. Wyobrażam sobie, że widok innych dzieci może być dla niej tak przykry, że mogło by jej zależeć na tym, żeby znaleźć restaurację, w której może tego uniknąć.
Albo wspomniane przedszkolanki (nie skomentowałaś tego fragmentu mojej wypowiedzi), które po całym dniu najzwyczajniej potrzebują odpocząć od dzieci, żeby kolejnego dnia znowu móc czerpać radość z obcowania z nimi.
Piszesz (przy hotelach) „Dlaczego więc bawiące się po śniadaniu dzieci czy biegnące po korytarzu maluchy są takim utrudnieniem dla wypoczywających ludzi, skoro dzieje się to w ciągu dnia?” czyli poza ciszą nocną. Jak to dlaczego? Bo hałas, szczególnie w dużej ilości, ogólnie przeszkadza większości ludzi. A jeśli ktoś przyjechał na jedyny w roku urlop i potrzebuje ciszy, żeby wypocząć, to ma prawo być sfrustrowany dziećmi, które „…bywają głośne, wyrażają swoje myśli i emocje w bardzo dosadny sposób.”? Dzieci mają do tego prawo, a dorośli mają prawo chcieć wypocząć. Czasem te prawa trudno pogodzić. Więc czyje powinno być na wierzchu? A może właśnie i jednym i drugim przydałyby się miejsca „wolne od…” – dorosłym od dzieci, dzieicom od zrzędzących i wywracających oczami dorosłych.
Podobnych przykładów pewnie by się jeszcze kilka znalazło.
Obawiam się, że możesz mnie opatrznie zrozumieć, więc jeszcze raz podkreślę to na wszelki wypadek – jestem przeciwna dyskryminacji dzieci i kogokolwiek innego (w tym dorosłych, którzy dzieci nie lubią). I jestem też przeciwna skrajnym rozwiązaniom w ogóle – zmierzającym i w jedną i drugą stronę skrajności. I nie mam gotowego rozwiązania w tej sytucji, ale dlatego też tak bardzo nie krytykuję faktu, że dosłownie kilka % (bo o takiej skali mówimy!) hoteli czy restauracji jest tylko dla dorosłych.
Iwono, postaram się odpowiedzieć po kolei na wszystko, co napisałaś w komentarzu.
Niektórzy odbiorą ten artykuł jako bicie piany, inni nie. Nie da się stworzyć takiego komunikatu, który trafi do wszystkich i jednocześnie wszystkim się spodoba. Co więcej, nie to jest naszym celem. Naszym celem jest mówienie o prawach rodzicach głośno i wyraźnie i robimy to w sposób, który naszym zdaniem jest skuteczny. Rozumiem, że Tobie ten sposób nie przypadł do gustu, przyjmuję do wiadomości.
„Czy Ty, zanim miałaś dzieci, wybierając się ze znajomymi na spotkanie, sprawdzałaś czy dana restauracja jest przyjazna dzieciom?” – nie, nie sprawdzałam tego. Jednak nie przeszkadzało mi, że dzieci są gdzieś w pobliżu.
„Czy jeżeli ja, jako matka trójki dzieci marzę o tym, żeby pojechać na kilka dni do hotelu, w którym dzieci nie będzie, to jest ze mną coś nie tak? Czy to znaczy, że dyskryminuję dzieci?” – myślę, że to co piszesz, wynika z niezrozumienia mojej intencji. W tekście nie chodziło mi o to, aby piętnować osoby, które nie chcą spędzać czasu w towarzystwie dzieci. Nie oznacza to też, że dyskryminujesz dzieci. Chodzi o to, aby ich nie dyskryminować poprzez wprowadzanie zakazów wstępu dla rodziców z dziećmi. Bo jest różnica miedzy powiedzeniem „nie chcę spędzać czasu w towarzystwie dzieci, wybieam więc miejsca, w których się ich nie spodziewam” a zdaniem „zakazuję wchodzenia dzieciom do danego miejsca, nie są tu mile widziane”. I my nie mamy zgody na tę drugą sytuację.
Jak miałoby w praktyce wyglądać branie odpowiedzialności za dzieci? Pokaże na przykładzie: Idę z kilkuletnim dzieckiem do teatru. Dziecko zaczyna się wiercić i kręcić, mówić głośno itp. Zwracam mu uwagę tłumacząc, dlaczego to w tym miejscu nie jest odpowiednie zachowanie. Jeśli dziecko nadal zachowuje się w ten sposób, wychodzę z nim z teatru. To jest wzięcie odpowiedzialności według mnie.
Odnośnie dalszej części – żyjemy w społeczeństwie. Jesteśmy różni. Każdy z nas ma inne potrzeby, oczekiwania, pragnienia. Nie ma takiej możliwości, nawet przy najszczerszych intencjach, aby żyć tak, by nikomu to nie przeszkadzało. Tak samo jak inni nie są w stanie tak funkcjonować, aby nam to nie przeszkadzało. Zawsze będzie jakieś naruszanie granic. Dlatego dla nas ważne jest to, aby każdy miał z jednej strony miejsce na to, aby żyć po swojemu, a z drugiej strony był tolerancyjny na zachowania innych.
Przykład z teatrem jest łatwy do opisania, bo reguły w nim panujące są raczej sztywne i wszyscy rozumieją je oraz stosują się do nich podobnie. W przypadku restauracji czy hoteli wygląda to już zupełnie inaczej.
Piszesz słuszne rzeczy, ale jednocześnie ciągle bardzo jednostronnie. Nie dyskryminujmy rodziców z dziećmi, to jest oczywiste. Nie dyskryminujmy też ludzi, którzy dzieci nie lubią lub w danym czasie nie chcą mieć z nimi kontaktu. Gdzie one mają pójść? “nie chcę spędzać czasu w towarzystwie dzieci, wybieam więc miejsca, w których się ich nie spodziewam”, czyli jakie?
Z całej naszej dyskusji wnioskuję, że dzieci nie powinny być dyskryminowane, bo nie, bo nikt nie powinien być dyskryminowany. I co do zasady pełna zgoda. Tylko patrząc na na praktyczny aspekt i efekt takiego podejścia, prowadzi to do dyskryminacji osób, które dzieci nie lubią bądź nie chcą mieć z nimi w danym czasie kontaktu.
Iwono, nie zgodzę się z Tobą odnośnie tegol, że ludzie bez dzieci są dyskryminowani. Definicja dyskryminacji zakłada, że „to sytuacja, w której człowiek ze względu na płeć, rasę, pochodzenie etniczne, narodowość, religię, wyznanie, światopogląd, niepełnosprawność, wiek lub orientację seksualną, jest traktowany mniej korzystnie niż byłby traktowany inny człowiek w porównywalnej sytuacji.” Osobom bez dzieci nie zabrania się korzystania z jakichkolwiek miejsc. Owsze, muszą liczyć się z obecnością w tych miejscach innych osób (niekoniecznie tylko rodzin z dziećmi), co nie zawsze im będzie odpowiadać. Ale to nie jest dyskryminacja bo cały czas MAJĄ WYBÓR – cały czas mogą zdecydowac, czy chcą do tego miejsca pójść czy nie. A jesli zakazuje się wstępu do pewnych miejsc rodzicom z dziećmi (czy komukolwiek innemu), to ODMAWIA IM SIĘ WYBORU. I to już jest dyskryminacja.
Tak, masz rację w kwestii formalnej definicji. I oczywiście możemy się jej sztywno trzymać. I akurat w tej konkretnej sytuacji nam rodzicom to by było na rękę. Mam jednak przekonanie, że w praktyce takie właśnie nieelastyczne podejście do tego tematu i nie uwzględnianie drugiej strony powoduje podział pomiędzy „dzieciatymi” i „bezdzietnymi / nie lubiącymi dzieci”.