Zapisz się na nasz newsletter, aby otrzymać 30%rabat na zakup książki „Zakaz gry w piłkę.
Jak zacząć tekst, który wydaje się tłumaczyć rzeczy oczywiste? Może od definicji ze Słownika Języka Polskiego PWN, który podaje, że „miejsce publiczne to teren lub pomieszczenie przeznaczone dla wszystkich ludzi, np. ulica, park, teatr”. I wydawałoby się, że ta definicja kończy temat.
A jednak wracamy ciągle, szczególnie w ostatnich miesiącach, po publikacji książki Michała R. Wiśniewskiego „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”, do dyskusji o „strefach bez dzieci”, a nawet „strefach wolnych od dzieci”. No bo znamy już przecież takie rozwiązania, mieliśmy w Polsce „strefy wolne od LGBT”.
To, jak traktujemy dzieci w przestrzeni publicznej, jest w centrum zainteresowania fundacji Rodzic w mieście nie od dziś. Walczymy o prawa rodziców z wózkami w komunikacji miejskiej, domagamy się bezpiecznych przejść naziemnych i tworzymy #ulicedladzieci oraz pokazujemy instytucjom kultury, jak tworzyć teatry czy muzea dostępne dla rodzin. Wszystkie te działania możecie wesprzeć tutaj.
Najpierw strefy bez dzieci, potem osiedla bez placów zabaw
Zacznijmy od tego, co już teraz widzimy na nowych, grodzonych osiedlach w Polsce. Place zabaw, czyli „strefy dla dzieci”, wyglądają jak wygrodzone klatki albo mini getta dla dzieci i ich rodziców. Dzięki ogrodzeniu dzieci nie znajdą się tam, gdzie nie powinny. Czyli w przestrzeni publicznej.
Razem z dziećmi zamykamy też w getcie rodziców, a tak naprawdę matki, bo to one najczęściej opiekują się dziećmi. To one zostają z nimi na urlopach — macierzyńskim i wychowawczym. To one prowadzą maluchy do i z przedszkola i chodzą z nimi na plac zabaw. Więc to kobiety z dziećmi zamykamy w gettach. Wyjdą z nich, kiedy dzieci „będą już wychowane”, a matki przechorują „odpieluszkowe zapalenie mózgu”.
Okazuje się, że starszaki wcale nie mają lepiej. Jak zauważa Magdalena Milert, między placem zabaw a rozrywkami 18+ nie ma nic. Ani maluchy, ani starsza podstawówka czy młodzież ze szkół średnich nie mają swoich przestrzeni w polskich miastach. Chcą korzystać z miejsc publicznych? Niech najpierw dorosną!
Potrzebujemy stref bez dzieci, bo dzieci nie potrafią się zachować
Skąd wziął się pomysł hoteli czy restauracji, które reklamują się jako „strefy bez dzieci”? Jak mówi Agnieszka Krzyżak-Pitura: „Z kapitalizmu. Wydaje się nam, że jak za coś płacimy, to możemy wymagać wszystkiego, bez względu na potrzeby innych”.
Z przekonania, że przestrzeń publiczna powinna być skrojona pod nasze potrzeby i oczekiwania. Jeśli znajdzie się w tej przestrzeni ktoś, kto nie spełnia tych oczekiwań, mogę zapłacić za to, żeby go tam nie było.
W każdym artykule (i komentarzach pod) poruszającym kwestię dzieci w przestrzeni publicznej, naczytamy się więc historii, które mają brzmieć jak z horroru. Dzieci w pociągu czy samolocie przez całą drogę płakały, darły się, biegały, śmiały się. No po prostu były za głośno. Dzieci w restauracji czy hotelu nie umiały się zachować, stwarzały zagrożenie dla dorosłych (sic!), brudziły i hałasowały, śmiały się i wskakiwały do basenu. Dzieci zachowywały się jak dzieci!
Tymczasem, o czym zapominają wrażliwi na dziecięce hałasy dorośli, wychowanie odbywa się w społeczeństwie. W grupie, wśród ludzi, w kinie, restauracji, na spacerze, i podczas wakacyjnych wyjazdów w pociągu i w hotelu. Jeśli chcemy, żeby dzieci „umiały się zachować”, musimy im pozwolić na tę naukę.
To znaczy, spojrzeć także na swoje zachowanie. I na swoje reakcje. Przewracanie oczami, głośne komentowanie w przestrzeń czy wrzucanie zdjęć bawiących się na podwórku dzieci na facebookową grupę mieszkańców osiedla nikomu nie pomaga. Życzliwe zwrócenie uwagi czy prośba o ciszę, zaproponowanie pomocy lub najprostsze zapytanie, czy wszystko w porządku, to dużo lepsze rozwiązania. Wymagajmy od siebie, dorosłych, więcej niż wymagamy od dzieci.
Rodzice wiedzą, gdzie są strefy bez dzieci
„Naprawdę rodzice pragną, by dzieci bez problemów wpuszczano do sex-shopów, w imię równości?” pyta w komentarzu pod tekstem Gazety Wyborczej jeden z czytelników.
Nie, rodzice naprawdę tego nie chcą. I wiedzą, że są miejsca, gdzie z rodziną po prostu nie mają po co się wybierać. Sex-shopy, nocne kluby czy ekskluzywne restauracje z obowiązkowym wieczorowym strojem na pewno nie mają problemów z rodzicami, którzy usilnie próbują się do nich dostać z dziećmi.
Natomiast takie odwrócenie kota ogonem pokazuje dobrze, co jest nie tak z ogólnodostępnymi miejscami i wydarzeniami w naszym kraju. Dni miasta czy lokalny festyn można zorganizować bez alkoholu. Za to z atrakcjami dla dzieci i rodzin. Po prostu tak, żeby nikt nie musiał oglądać pijanych ludzi.
Wakacje w hotelu, wyjście do aqua parku czy na plażę tez nie powinno się kojarzyć z dostępnym wszędzie alkoholem. Wstęp dzieci nie powinien być ograniczany dlatego, że ktoś chce wypić drinka przy basenie. To raczej sprzedaż alkoholu powinna być ograniczana i zorganizowana w taki sposób, żeby nie narażać dzieci na spędzanie czasu w obecności pijących dorosłych.
Jeśli spojrzymy na przestrzeń publiczną pod tym kątem, może się okazać, że potrzebujemy „stref wolnych od dorosłych”, albo przynajmniej pijanych, głośnych dorosłych. Wtedy może się okazać, że miasta i miejsca publiczne są w końcu dostępne i bezpieczne dla wszystkich innych grup społecznych — seniorek i seniorów, osób neuroróżnorodnych, osób z niepełnosprawnościami, młodzieży i… dzieci.
14 października 2024 rozmawialiśmy z Pauliną Zagórską, Michałem R. Wiśniewskim i Agnieszką Krzyżak-Piturą o dzieciach w przestrzeni publicznej. Zapraszamy na Instagramowy profil fundacji Rodzic w mieście do obejrzenia tej dyskusji.